do xyz do notatnika do tekstów do rpg
DWA SPOJRZENIA NA SAMODOSKONALENIE. Wystawy Tomasza Witkowskiego i Radosława Hebala
Byłem w Olsztynie na wystawie "Układów stabilnych", niewielkiego zbiorku drewnianych rzeźb i rysunków do nich, autorstwa Tomasza Witkowskiego. Wystawa odbyła się w BWA między 4 października a 10 listopada 2024. Rzeźby stworzono z drewnianych elementów, zwykle sześciennych brył, zespolonych ze sobą i polakierowanych w ten sposób, by nabrały matowego połysku. Artysta o pracach przygotowanych do wystawy napisał tak:
Widzę człowieka, jego relacje z samym sobą i otoczeniem jako układ dynamiczny, ulegający ciągłym przemianom, będący w ruchu i starający się przy tym utrzymywać stabilność, dążący do harmonii, balansu. Stąd wybór postaci ludzkich jako główny element wystawy i środek wyrazu, jednak obiekty przeze mnie skomponowane nie należą do sztuki kinetycznej. Wyrzeźbione postacie ludzkie w przyjętej formie syntetycznej, kubizującej, uchwycone są w różnych pozach, jakby zatrzymane w czasie, łapiące równowagę podczas różnych zajęć, np. ćwiczeń, medytacji, pracy lub interakcji z drugim człowiekiem. Nawiązują chwilami do antycznych rzeźb greckich okresu klasycznego, w którym wprowadzono kontrapost, a układy postaci były zrównoważone i harmonijne. Kształty są uproszczone, zgeometryzowane, wynikają z naturalnej potrzeby syntezy, dostosowania formy do treści, są też kontynuacją inspirujących doświadczeń plastycznych kubistów, futurystów i konstruktywistów. Inspiracją do powstania rzeźb są także osobiste doświadczenia oraz obserwowani ludzie, którzy poprzez codzienną rutynę doskonalą swoje ciała i umysły, tworzą relacje, przekształcają otoczenie dążąc do fizycznej i psychicznej równowagi.
Prostota rzeźb i ominięcie szczegółu podkreślają prymarne cechy ludzkiej sylwetki, sprawiając, że patrzymy na człowieka jako na geometryczną bryłę, która może stać, leżeć, rozciągać się, naprężać, rozluźniać, być obciążona inną formą, praktykować sztuki walki. Każda z drewnianych rzeźb zawiera element mówiący o podejmowanej aktywności lub dynamicznej sytuacji w jakiej jest. Dopiero w kontekście do tego elementu stabilność układu jest realizowana, a z napięcia, jakiemu układ jest poddany, powstaje wrażenie, że, mimo nieobecności anatomicznych detali, wyczuwalne są wysiłek mięśni i koncentracja.
Gdy te uproszczone do kubistycznych brył formy ludzkie uwikłane są w aktywności, nadają im cech rytualnych gestów odprawianych w masce w blasku ogniska, uchwyconych w mgnieniu oka. Przywołują nie tylko sztukę antyczną - dzięki kontrapostowi, ale właściwie pierwotną - dzięki połyskliwej, skubizowanej archetypiczności, w której złączyły się sylwetki rzeźb i ich działania.
Strona internetowa artysty: www.tomaszwitkowski.com
Parę miesięcy wcześniej, jeszcze przed równonocą, trafiłem w galerii Dobro w Olsztynie na wystawę fotografii połączoną z performansem, autorstwa Radosława Hebala. Była to jeszcze mniejsza wystawa, niż "Układy stabilne". Niewielka przestrzeń galerii pomieściła zaledwie kilka prac fotograficznych, gdyż były dużych rozmiarów. Utrzymane w czarnobiałej tonacji, przedstawiały surrealistyczne portrety, miejsca, sytuacje, zawsze w jakiś sposób związane z osobą artysty i jego wizerunkiem. Niektóre fotografie stanowiły tylko część aranżacji, połączoną z jakimś przedmiotem na zewnątrz, który się do niej odwoływał. Była tam m.in. wymiotowana zupa fasolowa na stole ustawionym przed fotografią mającą za temat ten posiłek. Gdyby poszukać słów, które najlepiej oddają to, co zostało w fotografiach ujawnione, to najwłaściwsze wydają się męka i wstręt, ale, mimo że ironiczny, wymowny jest też tytuł wystawy: "bul ból bul". Z pozoru zdjęcia nie odwoływały się do niczego więcej, niż do samego artysty, obwiedzonego chrześcijańską symboliką cierpienia.
Na podłodze galerii rozrzucono kartki papieru, na których zapisane były rozmaite niewygody i bóle, do podzielenia się którymi zachęcał napis przy wejściu na wystawę. Na stoliku leżały przygotowane do tego arkusze papieru oraz przybory do pisania. Różne rzeczy zostały zapisane przez wizytujących, od codziennych trosk po rozmaite wyrazy znużenia, obrzydzenia i depresji. "Nienawidzę swojego nałogu", "brzydzę się tymi, których mam kochać", "kogoś zraniłam", "kogoś zdradziłem", "mam dość pracy za grosze" i tym podobne. Do wypisywania tego typu zwierzeń zachęcał duszny charakter fotografii oraz sam artysta, którego można było zobaczyć na końcu pomieszczenia. Odziany w białe majtki i podkoszulkę, brodaty i o kręconych, zmierzwionych włosach, przypominał właściwie jakąś figurę ze świętej ikony lub bohatera z "Żywotów" Diogenesa. W specjalnie przygotowanym siedzisku, w pobliżu pagórka papierowych wiórów, wykonując powolne ruchy podnosił zapisane karty ze zwierzeniami, całował je uroczyście, po czym wkładał do ręcznej niszczarki na korbkę i cierpliwie nią kręcił, aż cały papier został rozdarty.
Mimo dobiegającej z głośnika minimalistycznej muzyki, ja raczej słyszałem w tym wszystkim echo nauki Chrystusa o wyrzeczeniu się świata i o wadze, jaką miałyby w życiu asceza, modlitewna kontemplacja i umartwianie się nad słabościami. Podobnie jak to miało miejsce z niektórymi anachoretami, którzy nie wyprowadzili się na pustynię, a mieli praktykować swe cierpiętnicze pragnienia w miejskich samotniach, przyjmując od gości pożywienie i dziękując im chrześcijańską mądrością, tak i tu artysta zachęcał do dzielenia się cierpieniem i symbolicznie je niszczył w centrum miasta, tuż obok kilku kościołów, które to samo oferują w sposób oficjalny.
To wspomnienie monastycyzmu, tak samo zresztą jak on sam wobec kościoła, brzmi zawsze donośniej o doskonaleniu się w ideale proponowanym przez chrześcijańskie mity, niż robią to dzwony i mszalne głośniki zorganizowanej instytucji. I nawet mimo że czynne staranie urzeczywistnienia anachoreckiego życia popada w paradoksy odległe od nauk i znanej działalności Chrystusa, to jednocześnie stanowi dla nich, a jeszcze bardziej dla samego kościoła, źródło żywotności i regeneracji siły. Dla mnicha jest wyjściem na spotkanie ze sobą samym i sprawdzianem woli, ale też odporności na własną gnuśność, czy zmierzeniem się ze swoją wyniosłością, które z anachoretyzmem idą w parze. Bo jest to jednak rodzaj innego ćwiczenia samodoskonalącego, niż te pokazane w rzeźbach Tomasza Witkowskiego, które eksponują stabilność układu i związane są z doskonaleniem ciała i umysłu. Kontemplacja cierpienia i umartwianie się nad słabościami są wręcz podążaniem w odwrotnym kierunku do tego, w którym słabości próbuje się usunąć, zmniejszyć, czy wytrenować się w ich znoszeniu. Artystyczna oprawa anachoretyzmu, w której zostały pokazane, dobrze to pokazuje. Być może dlatego odczuwalna w niej była również ironia artysty w spojrzeniu na siebie i swe dzieło, choćby za sprawą tytułu wystawy. Prawdopodobnie przyjmuje ją rozumiejąc, że sami anachoreci również narzucali sobie ograniczenia, odkrywszy pychę swojego działania. Rzeczywiście, napompowany balon wypełniony jednocześnie pustelniczą wyniosłością i chrześcijańską pokorą pęka na ostatnim wtłoczeniu powietrza. Zrozumiawszy to, artysta wycofuje się pod sam koniec w porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Lecz ironia jest jak ciężki kamień, który anachoreta dodatkowo pcha pod górę, schodzi po niego, gdy się stoczy, i zaczyna całą wędrówkę od nowa, zamiast zostawić go za sobą i iść dalej. W ten sposób nigdy nie uda mu się osiągnąć szczytu. Samodoskonalenie pozostaje tylko słowem, jeśli podchodzić do niego - i do siebie - ironicznie. I to również pokazała fantasmagoryczna ekspozycja artysty.